+48 602 365 349
ridetu@gmail.com
ul. Rusałki 29
04-884 Warszawa
NIP 952-201-81-10
REGON 141494056
Do zobaczenia na turkusowym szlaku!
Prywatnie żyję w rytmie slow. Spędzam większość czasu na rozmowach, czytaniu i rodzinnych wędrówkach z psem. Najczęściej ładuję akumulatory w górach lub w lesie, albo na huśtawce. Uwielbiam podróżować, odkrywać, zachwycać się i zadziwiać. Z bliżej niewyjaśnionych przyczyn czuję powiązanie z małpami i papugami. Zajadam się kuchnią włoską i wymyślam nazwy dla wegańskich domowych smaków. W wolnych chwilach gram w planszówki i rysuję zentangle.
Jestem pedagogiem, trenerką kompetencji miękkich i tutorką.
Joginką śmiechu, zwłaszcza, gdy trzeba rano wstać po kiepsko przespanej nocy.
Piastunką kręgów – przestrzeni spotkania różnych ludzi na równym poziomie serca.
Doradcą zawodowym. Kimś, kto jest zawsze za pracą pozwalającą rozwijać skrzydła.
Mentorką w szkołach demokratycznych – choć niektórzy wolą określenie "dobra wróżka".
Wychowawcą na obozach. Ciocią, co śpiewa kołysanki i można z nią pogadać o wszystkim.
Animatorką, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Tą, która spina całość w spójną bajkę.
Koordynatorką projektów przyczyniających się do wyrównania szans i integracji społecznej.
Nianią. Częścią rodziny. Kolekcjonerką wspomnień o dużych krokach małych ludzi.
Edukatorką kultury. Miłośniczką literatury dziecięcej oraz pracy z metaforą i opowieścią.
Redaktorką, która uwielbia bawić się ze słowami w chowanego i nie boi się długich zdań.
Krnąbrną i nieposłuszną.
Miałam odwagę marzyć, z pasją projektowałam mapy innych światów, żarliwie zanurzałam się w historie bohaterów książek i snułam wyobrażenia o historiach jeszcze nieopowiedzianych. Nikt nie pytał mnie, kim chciałabym zostać, jak będę dorosła (a pamiętam, że w reklamach pytano o to nawet truskawki!) – ale ja wiedziałam. Przecież będę miała wydawnictwo. Będę siedzieć za wielkim biurkiem z ciemnego drewna, czytać rękopisy i ukazywać je światu.
W szkole nudziłam się jak mops. Gdybym faktycznie była mopsem, to rzeczywistość szkolna może byłaby mniej przytłaczająca. Nie musiałabym nic robić, wszyscy prawdopodobnie lubiliby mnie za samo futrzasto-śliniaste spojrzenie i bycie psem. Być może trochę męczyłaby mnie ilość bodźców, ale w domu mogłabym odpocząć, zbierając głaski na kanapie. Mopsy jednak są psami do towarzystwa, które bardzo łatwo przystosowują się do sytuacji narzuconej przez człowieka, byle tylko nie być w samotności, i z natury nie pracują. Ja niewiele mam z mopsem wspólnego.
Odkrywałam zatem z każdym rokiem, jak bardzo frustrująca może być konfrontacja z zewnętrznym światem, zwłaszcza kiedy jesteś wysoko wrażliwym dzieckiem-filozofem, wkurzasz się niemiłosiernie na brak sensu i chcesz, żeby wszystko było po twojemu. Dorośli klaszczą na widok twoich ocen, ale w głębi duszy wiesz, że nic nie są warte. Jednocześnie słyszysz, że za głośno się śmiejesz, za dużo gadasz i robisz mnóstwo rzeczy, których nie wypada. Masz zły wpływ na innych! Mogłabyś pomagać w nauce lub wziąć udział w kolejnym konkursie, a ty przeszkadzasz na lekcji, podżegasz do buntu (przeciwko presji) albo namawiasz kogoś na tarzanie się w śniegu!
Za moich czasów wykształcenie ogólne już nie istniało – zaliczyłam zatem językową klasę w gimnazjum, matematyczne liceum i... poszłam na polonistykę. Kiedy patrzę na te decyzje z perspektywy lat, myślę, że były oparte znacznie bardziej na negacji tego, w czym tkwiłam, niż na rzeczywistej chęci zgłębiania czegokolwiek. Miałam oczywiście mgliste marzenie, że może ludzie, którzy podzielą moją pasję do literatury, podzielą również zaangażowanie, z jakim do niej podchodziłam. Śniłam o spotkaniach rodem z Piwnicy pod Baranami, gdzie sprawy świata przenikają się z poezją, gdzie obecne są śmiech, pot i łzy. A dostałam kolejną szkółkę ze znudzonymi uczniami i nauczycielami, którzy misję, jeśli ją kiedyś mieli, dawno schowali w buty, żeby przetrwać. Nie wszyscy, oczywiście. Romantyzm upadnie ostatni.
Dla tych z Was, którzy z romantyzmu pamiętają tylko, że Słowacki wielkim poetą był: romantyzm to wolność, równość i braterstwo. To niezgoda na ciemiężenie człowieka przez system. Romantyzm woła o integrację ciała, umysłu i ducha. Romantyzm to taki kawałek nas, który mówi: nie zapomnij o swoich wartościach. Nie zapomnij o ideałach. Dąż do nich. Możesz. Zaufaj sobie.
Po maturze trochę przypadkiem zostałam animatorką i zaczęłam pracować z dziećmi. Pięć lat obserwowałam, jak zbija się kokosy na wytworzonej przez konsumpcjonizm potrzebie coraz to lepszej rozrywki. Początkowo było mi tam zaskakująco dobrze. Kiedy zostałam większą kulką albo grubszym kręglem – tego nigdy nie rozstrzygnięto, oficjalnie chyba po prostu koordynatorką – zaczęły się schody. Wtedy już wiedziałam, że o ile swobodne szaleństwa na krytym placu zabaw są bardzo przyjemne i dzieciom potrzebne, o tyle udawanie, że podczas dłuższego pobytu tam dziecko może liczyć na wsparcie w rozwoju, sięgało granic absurdu. Przy kokosowej latte siedziałam pod tą ścianą z Magdą, po dziś dzień przyjaciółką od serca, której pierwsze zdanie wypowiedziane do mnie, przynajmniej pierwsze, jakie pamiętam, brzmiało mniej więcej: "Czy ty się mnie nie boisz?".
Dlaczego ludzie boją się kogoś, kto jest silny, dobry i mądry? Kogoś, kto wie, o co mu chodzi w życiu, kto zna się na tym, co robi, kto potrafi zaznaczyć swoje granice i żyć w zgodzie z sobą? Ano zapewne dlatego, że to zaburza system, więc może im zagrażać. Jeśli jesteś trybikiem w maszynie, to podświadomie lękasz się, że inne trybiki się wykrzaczą i pozbawią cię twojej roli. Jeśli masz kontakt ze swoją mocą, choćby najmniejszy, to możesz stać się konstruktorem. Możesz być kim chcesz. Przede wszystkim – możesz być wolnym człowiekiem i spełniać się na swój własny sposób.
Możesz na przykład świadomie pozostać na pięć lat w roli trybiku, bo daje to jakąś namiastkę finansowego bezpieczeństwa, i w tym czasie realizować się na innych polach. W międzyczasie zostałam zatem zawodową wolontariuszką – instruktorką harcerską. Prowadziłam gromadę zuchową i organizowałam cotygodniowe przygody rozwojowe szyte na miarę pod potrzeby dzieci. Przez zabawę i wyzwania, kreatywnie i ze śmiechem uczyliśmy się świata i siebie samych. Ośmielam się wciąż twierdzić, że przyszły nauczyciel wczesnoszkolny powinien w ramach swoich praktyk odwiedzić również zuchową zbiórkę – metodyka harcerska pod wieloma względami jest bowiem znacznie bardziej zgodna z tym, co wiemy obecnie o sposobach funkcjonowania dziecięcego mózgu i dziecięcych potrzebach, niż metodyka kształcenia zintegrowanego (nota bene studiowanego przeze mnie również). Ale choć mogłabym opowiadać godzinami o tym, jak wiele nauczyłam się tam w kontekście pracy z dziećmi – to jednak najważniejszą, najwspanialszą przygodę przeżyłam w grupie młodych dorosłych: wędrowników i instruktorów. I nie doceniałam jej pod tym kątem wcale, dopóki nie zobaczyłam, że grupy projektowe w innych światach w ogóle tak nie działają, chociaż to przecież cudowne i naturalne. Na czym zatem polegał fenomen mojego środowiska harcerskiego?
To bardzo proste – było demokratyczne. Było turkusowe ze wszech miar, choć oczywiście nikt wówczas nie myślał chyba, żeby tak je nazywać. Drużyna, której byłam dumną członkinią, była samozarządzającym się zespołem, gdzie głos każdego był ważny, gdzie każdy mógł dołożyć swoją cegiełkę do wspólnych działań, gdzie każdy mógł liczyć na wsparcie w rozpoznawaniu i realizowaniu swojego potencjału. Łączyły nas wartości harcerskie, wzajemne relacje i wspólny fun. Bycie w drużynie rozpaliło mój ogień, dało mi siłę, by nie tylko marzyć, ale i realizować marzenia. Albo wierzyć, że jeśli teraz nie wiem, jak je zrealizować – nadejdzie czas, kiedy będzie inaczej. Nie bez powodu na drużynowych koszulkach znalazł się Baden-Powell wykopujący przedrostek im- ze słowa "impossible". Jak wiele jest rzeczy na świecie, które wydają się niemożliwe, dopóki ktoś nie zrobi ich po raz pierwszy!
Przekonałam się o tym, kiedy po owych pięciu latach zaczęłam pracować w Zielonej Wieży. Pięć lat po maturze to dla wielu czas intensywnej akademickiej nauki, niekończącej się balangi i skrupulatnego kolekcjonowania papierków, którymi można się potem pochwalić w CV, żeby zyskać dobrą pracę i piąć się po szczeblach kariery. Dla mnie to był czas próby. Wchodziłam na różne drogi, dawałam z siebie znacznie więcej, niż wynikałoby ze wszelkiej czasowo-siłowej logiki funkcjonowania człowieka, brałam to, co mogłam dla siebie wziąć, i zmieniałam kurs. Angażowałam się w mnóstwo przeróżnych działań, okupowałam to bezsennymi nocami, frustracją na niedostatek zdolności i niezadowalający efekt, ścigałam się z sobą, żeby być jednak tą lepszą, i lepszą, i lepszą... Przemierzyłam cały dostępny dla mnie wówczas świat wzdłuż i wszerz, na ukos, na opak i wspak. A wciąż miałam wrażenie, że wracam do punktu wyjścia, tylko z coraz większym bagażem doświadczeń. Wtedy właśnie dostałam od Mariusza Truszkowskiego zaproszenie do współpracy przy tworzeniu Zielonej Wieży.
Poczułam się jak ryba, którą po latach męczarni trzymania na zmianę w błocie albo szklanej kulce wypuszczono na otwarte wody. To może jeszcze nie była moja zatoka – ale to na pewno był moment, w którym dowiedziałam się, że ocean istnieje naprawdę. Doświadczyłam pracy w firmie zarządzanej w oparciu o szacunek, zaufanie i zasoby pracowników. Odkryłam, że są na świecie szkoły moich marzeń – szkoły demokratyczne. Zrozumiałam, na czym polega kwintesencja dobrej komunikacji i wkroczyłam na ścieżkę porozumienia bez przemocy. Dowiedziałam się o istnieniu nurtu rodzicielstwa bliskości, który eksponował, nazywał i uzasadniał to, co do tej pory nazywałam mądrą miłością i intuicyjnie starałam się praktykować jako niania. A co najważniejsze – odnalazłam swoje plemię. Ludzi, którzy nie tylko podzielali moje wartości, lecz także całym życiem dawali im wyraz. W Zielonej Wieży, w edukacji alternatywnej, w turkusowych organizacjach – tam był mój świat. Świat wolności, empatii i wsparcia społeczności.
Czy żałuję, że czekałam na to tak długo? Absolutnie nie, było warto. Mam jeszcze sporo czasu, żeby się tym nacieszyć. Żałuję jednak, że przez dwadzieścia lat byłam zaprzęgana do chodzenia w kółko niczym wielbłądy na Górze Oliwnej. Byłam przeciążona, tkwiłam w rzeczywistości, na którą nie miałam zgody, ale nikt mnie o zgodę nie pytał. Z pełną mocą buntowałam się przeciwko systemowi, który podcina skrzydła, przeciwko zastanemu porządkowi, który widziany oczami idealistki był niczym innym jak chaosem, przeciwko lejcom paradygmatu edukacji i jednakowej dla wszystkich drodze. Zapłaciłam za to wysoką cenę. Przez lata chorowałam. Mierzyłam się z granicami własnego bólu. Nie byłam w stanie wyjść z domu. Dręczyło mnie poczucie winy, że w swej bezsilności coś zawalam. Weź się w garść, dziewczyno! Weź się do roboty! Po prostu rób, co do ciebie należy i się tyle nie zastanawiaj! Zdecyduj się na coś w końcu! Musisz przecież z czegoś żyć! To nieodpowiedzialne, dorośnij wreszcie!
Głosom tym towarzyszyły jednak coraz częściej głosy zrozumienia i akceptacji, co bardzo pomagało nauczyć się nowego świata i świadomie budować siebie.
Z ogromną wdzięcznością myślę o Fundacji Bullerbyn, gdzie wreszcie poczułam się bezpiecznie, jak w domu. To tam stanęłam przy swoim wewnętrznym dorosłym, nauczyłam się uważności na proces grupowy i ukształtowałam mój styl pracy z dziećmi. Nie byłabym teraz tu, gdzie jestem, gdybym nie spotkała Marianny Kłosińskiej. Mania uwolniła we mnie entuzjazm i idealizm – jeśli skrywasz je głęboko, bo świat ich nie rozumie, to wiesz, jak trudno wówczas iść dokądkolwiek. Cudownie jest wtedy spotkać kogoś, kto pokazuje realność oskarżanych o odrealnienie aspiracji, kto zachwyca się jak dziecko, kto fruwa i dodaje skrzydeł.
Napełniona odwagą pewnego dnia spontanicznie zdecydowałam się pójść do Piotra Bielskiego na jogę śmiechu. Serce mi skacze z radości, gdy sobie to przypominam. Wow, czyli można jednak śmiać się do rozpuku! To jest oczyszczające i dobre. Wkrótce potem sama zostałam joginką śmiechu i nauczyłam się czynić z mojej wewnętrznej radości siłę, śmiać się sercem i uzdrawiać rany duchowe śmiechem. Przekonałam się także, jak pięknie można się czuć, gdy czerpie się ze swych naturalnych zdolności, gdy w czymś deprecjonowanym i wyciszanym przez społeczeństwo odkryje się dar, którym na dodatek można się dzielić.
Na przeświadczeniu o ważności zasobów każdego człowieka budowałam unschoolingową społeczność Wolnej Szkoły Ogórkowej. Tam po raz pierwszy zapuściłam korzenie, odkryłam przed ludźmi całe moje serce i doświadczyłam otwartości serc innych ludzi. Pozwoliłam sobie na odpuszczanie. Nauczyłam się czerpania z różnorodności i budowania mostów. Sprawdziłam się w wielu rolach i dowiedziałam się, co tak naprawdę jest moją supermocą. Przy pełnym akceptacji wsparciu Justyny Praszyńskiej, superwizorki, terapeutki i duchowej przyjaciółki, zaufałam sobie. Pokochałam siebie.
We współpracy z fantastycznymi kobietami: pedagożkami, działaczkami społecznymi, wolnymi duchami próbowałam rozwijać firmę Ridetu jako miejsce, w którym praca, zabawa i nauka łączą się w jedność. Było turkusowo, było mądrze, było energetyzująco – jednak wciąż popełniałam te same błędy. Zużywałam więcej zasobów, niż miałam, gros czasu poświęcałam na inne działania i nie traktowałam tego projektu priorytetowo. Do zajmowania się firmą podchodziłam w zmęczeniu, uparcie wierząc, że nakarmię się dobrą energią. Tak się nie da. Chcesz zadbać o swoje dziecko – musisz najpierw zadbać o siebie. Chcesz przeżyć skok ze spadochronem – musisz mieć odwagę skoczyć.
Intuicyjnie czułam, że to nie jest jeszcze ten moment. Zbyt wielu spraw i myśli nie uporządkowałam. Potrzebowałam odpoczynku i dystansu. Pewności. Być może podświadomie chciałam wrócić do źródeł mojej historii i znów poczuć tęsknotę za marzeniami. Wyjechałam zatem do Szkocji. Przez dwa lata wędrówek wśród ciszy lasów, odbijania się w lustrach jezior i przedziwnej wymiany z napotkanymi ludźmi, a także zaciskania zębów podczas ciemięskiej pracy w fabrykach i sklepie oraz intensywnego praktykowania wszystkiego, czego nauczyłam się o byciu przy sobie, poskładałam wszystkie elementy układanki. Zobaczyłam, jak bardzo uniwersalne i potrzebne jest to, co potrafię dawać. A kiedy nadeszła wiosna, wiosna miłości, wiosna życia, zwołałam krąg kobiet. I tam, przy wsparciu moich bee's knees sióstr, poczułam niesamowitą energię: energię bycia właściwą osobą na właściwym miejscu, energię siły i gotowości na odpowiedzialność i wyzwania.
Wreszcie – z dumą, radością i poczuciem sensu – buduję własną markę. Własny turkusowy kawałek świata, w którym każdy ma prawo do wolności, szacunku, wsparcia i frajdy z tego, co robi. Marzę, by ludziom zagubionym, jak ja kiedyś, łatwiej było odnaleźć siebie. Marzę, by świat im sprzyjał, by w rodzinie, szkole, pracy czuli się wolni i wartościowi, otrzymywali wsparcie i mogli rozwijać skrzydła. Marzę o zrównoważeniu trudnych wiadomości inspirującymi historiami o sukcesie pokoju, wzajemnej troski i różnorodności. Marzę, by dzielić się tym, co dostaję od świata podczas podróży zwanej życiem.
Tworzę przestrzeń wsparcia dla wszystkich tych, którzy poszukują siły, by uchwycić swój żywioł i iść własną drogą. Dla tych, którzy pragną partnerstwa umożliwiającego spełnienie, żywy kontakt z drugim człowiekiem, poczucie bezpieczeństwa i przyjemność współdziałania. Także dla tych, którzy chcą dzielić się sobą ze światem i poszukują słów, by wyrazić to, co dla nich ważne.
Nie mam wydawnictwa – ale wciąż z pasją wsłuchuję się w opowieści. Chodź, opowiedz mi swoją.
Agnieszka Witkowska